![]() |
www.zszywka.pl |
Ile razy dochodzicie do wniosku, że to dziś właśnie jest ten
dzień, że dziś nadeszła ta wiekopomna chwila. Kumulacja wszystkim skumulowanych
dotąd emocji. Że to już…
3… 2… 1… Huston we have a problem!!!
Jeszcze chwila, a może skończyć się to prawdziwą tragedią.
Sytuacja 1:
Wychodzimy z domu, Iga ma przygotowane wszystkie ciuchy, czas goni nas, nieubłaganie, już widzę oczami wyobraźni i słyszę te wymówki, które będę musiała sprzedać w pracy, bo kolejny raz się spóźniłam. I nagle buuuuum… okazuje się, że te skarpety, które z taką pieczołowitością obie wybrałyśmy „gryzą w palce, szczypią, uwierają i ogólnie są do d…py”.
Sytuacja 2:
Dzień, jak co dzień, nic nie zapowiada katastrofy i nagle jedno moje zdanie, nie tak wypowiedziane słowo, a dziecko zmienia się we Frankensteina albo średniowiecznego, trzygłowego smoka, ziejącego ogniem. I wówczas pojawia się to owiane złą sławą: „No i???”, któremu towarzyszy charakterystyczne obrócenie oczami o 360° i nieznośne cmoknięcie.
Sytuacja 3:
Wieczór, czas kąpieli, wyciszenia, czytania książek przy akompaniamencie Mozarta (z polecenia pani psycholog). Ja już ziewam, czekam tylko, aż Młoda zaśnie i wtedy się zaczyna. Plejada, litania próśb, problemów, zachcianek. Najpopularniejsze: jeść, pić, siku. I ta wizja, która pojawia się niczym bumerang: spragnione i nienakarmione dziecko budzi mnie w nocy w zaszczanych majtach. Możliwe? W sumie, czemu nie?
Mogłabym mnożyć te sytuacje bez końca, ale po co
niepotrzebnie się nakręcać. O tym, że nie umiem być cierpliwa już wspominałam, ZOBACZ.
Jednak teraz nadszedł ten czas, kiedy muszę uczyć się
cierpliwości. Innej niż tej przy malutkim dziecku, innej nawet niż ta, przy
czterolatku. Moja córka weszła teraz w fazę kolejnego "buntu" – przeszliśmy
wszystkie możliwe stadia i etapy buntów, jakimi dziecko obdarzyła Matka Natura.
Niektóre nawet ze zdwojona siłą, takie, wiecie, z przytupem, czytaliście?
Wiem, że nigdy, przenigdy nie będę mamą idealną, nie będę
też matka patologiczną (widzicie oczyma wyobraźni te tytuły internetowych
wpisów: "Dlaczego jestem patologiczną matką", "Z patologią za
pan brat", czy "Patologia, moje drugie imię" i mimo iż sama
popełniłam kiedyś wpis o „patologicznym macierzyństwie” już więcej tego nie
zrobię) jestem matka normalną. Troszkę nerwową, troszkę narwaną, ale umiem
zachować kontrolę nad sobą i swoim zachowaniem. Wiem, co wolno, gdzie i kiedy.
Ale, jak nauczyć się cierpliwości, tak z dnia na dzień,
teraz, kiedy jest najbardziej potrzebna?
Kiedy u mojego dziecka nową, niedawno nabytą cechą jest totalny
negatywizm, kiedy to na wszystkie prośby czy propozycje odpowiada jednym
słowem: „nie”. Najgorsze jest to, że w tym czasie pojawia się totalny brak
wiary we własne siły, w siebie ogólnie. Wszystko jest nie fair, wszyscy są
niesprawiedliwi i najgorsze, że inni mają lepiej!!!
Dołożyłabym jeszcze do tego krytykanctwo i spadek formy. Gdzie
się podziało moje wiecznie uśmiechnięte, radośnie pyskujące (dacie wiarę, że tęsknię za tym!!!) dziecko? Jaki potwór
podmienił mi moją bystrą dziewczynkę, na tego wiecznego smutasa?
Codziennie obserwuję, jak moje dziecko staje się coraz
bardziej buńczuczne i skłonne do konfliktów. I jedynym słyszanym wyjściem jest podobno
cierpliwość i wyrozumiałość. A to co teraz przechodzi Iga (a my razem z nią)
jest typowym objawem normy rozwojowej dziecka w wieku sześciu lat. Czyli, że nasz
mały słodziak przepoczwarzył się w rozwścieczonego, roszczeniowego małolata,
który zachowuje się, jak naburmuszony dwulatek? Niestety, taka jest rzeczywistość, ale czy to jeszcze bunt, czy już norma. Nie ważne, ważna jest nasza reakcja.
I tak sobie myślę o tym, jakim wyzwaniem dla rodziców są
emocje dziecka sześcio- i siedmioletniego. Jak mało wiemy o ich rozwoju, o
zmianach nastrojów, uczuciach całkiem już dużych dzieci.
Dostajemy gotowce dotyczące karmienia piersią i nie piersią,
pielęgnowania, higieny. Wiemy wszystko o buncie ósmego miesiąca, lęku separacyjnym,
analizujemy emocje pierwszych dni przedszkolaka. A co wiemy na temat rozwoju
emocjonalnego dziecka wchodzącego w wiek szkolny? Tyle ile powiedzą nam
znajomi, koledzy z pracy. I niezmiennie słyszę dookoła, że wszystkie one, te
sześciolatki, powariowały, żeby nie powiedzieć w dupach im się od tego
dobrobytu poprzewracało.
Musimy liczyć się z tym, że nagle nasz pełen werwy,
ciekawości i radości życia dzieciak stanie się wycofany, zdecydowanie mniej
pewny siebie. Nie będzie jak dotychczas chwytać każdego nieznanego, a
przysłowiowego, byka za rogi. Niestety raczej będzie narzekał, niż cieszył się
otaczającym go światem. Do tego zacznie mamrotać pod nosem.
Markotność. Osowiałość. Chimeryczność. Słowem klasyczny
opisywany przez mądrych uczonych obraz siedmiolatka.
Przy każdej, kryzysowej sytuacji modlę się w myślach, by nie
wybuchnąć, by nie wykrzyczeć, by nie stanąć na środku ulicy i nie wyć do
księżyca, jak wilk w czasie rui.
Za każdym razem powtarzam sobie, że jestem tą pierdoloną
oazą spokoju, tym kwiatem lotosu na tafli oceanu spokojnego, jestem jak wagon tybetańskich mnichów. Zamykam oczy i stoję, myślę.
I jak się okazuje, w moim przypadku, najlepsza jest metoda
przemilczania, kiedy mam czas na te głębokie wdechy i wydechy.
Niestety, moje milczenie, źle wpływa na Igę, którą do pasji
doprowadza fakt, że ja nic nie mówię. Kiedy ja się wyciszam, ona kipi ze
złości. Kiedy, ja staram się opanować, by nie wybuchnąć, ona drze się na
całego. Ok, myślę sobie, lepiej, żeby krzyczała ona, niż ja.
Zresztą w ten sposób szybciej dochodzimy do porozumienia, bo
dziwnym sposobem, ona uspokaja się o wiele łatwiej niż ja. O wiele szybciej
dociera do niej fakt, że ja jestem spokojna i możemy sobie porozmawiać. I fantastycznie potrafi nazywać emocje i uczucia, które jej towarzyszą. Choć gotuje
się we mnie, choć wszystko krzyczy i wyrywa mi piersi, wiem, że tylko spokój
nas uratuje. Mój spokój, co jest cholernie ciężkim przeżyciem, ale
najważniejsze, to pomóc dziecku przetrwać tę cholernie trudną sytuacje!!!
Dlatego biorę głęboki oddech, odliczam od 10 do zera i już
czuję, jak kiełkuje we mnie ten kwiat lotosu. Zen…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz