Po raz kolejny uległam presji otoczenia, ludzi z Internetu,
których prawie w ogóle nie znam, ale stwierdzam, że skoro są „znani” i „lubiani”,
to mówią prawdę. No, ale ba, tytuły mają, szumnie nazywając się doradcami
planowania, wizerunku, organizacji i wszelkiego rodzaju lifecoachingami, czy jeszcze innymi niezrozumiałymi dla przeciętnego człowieka zbitkami obcobrzmiacych pierdół.
Wszyscy dookoła pokazują swoje piękne plannery, nie ważne,
kupione za grube pieniądze (no bo sorry, ale kalendarz w granicach 120 zł, to
wg mnie lekka przesada), czy zrobione metodą handmade (co mi się cholernie
podoba, jednak stwierdzam, że ozdabianie kalendarza taśmami Washi tape i innymi
kolorowymi gadżetami jest delikatnie ujmując troszkę dziecinne – oczywiście są
minimalistyczne wersje, ale jakieś takie ubogie).
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie przeszukała całego
Internetu, wzdłuż i wszerz, w poszukiwaniu idealnego plannera, nie znalazłam. Później
okazało się, że nie o planner mi chodzi, a o skrojony na miarę terminarz. I tu
Wam zdradzę pewien sekret, bo kupiłam ten kalendarz, idealny dla mnie, a teraz
uwaga, w Empiku kosztował 39,99 zł, a w zwykłej księgarni (ten sam, samiuśki, identyczny)
24,99 zł. Wydaje mi się, że jest to cena optymalna za kalendarz (choć miałam na
ten cel przeznaczone 50 zł).
Usiadłam więc nad tym swoim tanim kalendarzem-terminarzem. Plan
miałam potwornie ambitny. I wówczas uświadomiłam sobie, że ja tak nie umiem, że
ja tak nie mogę, ja po prostu tak nie chcę. Nie umiem planować długoterminowo,
nie chcę planować na tzw. „zaś”. Potwornie mnie cos takiego frustruje i
wyprowadza z równowagi.
Żeby tego było mało, nie umiem planować. Z reguły, jak już
sobie coś zaplanuję, małego, nieistotnego, ot tak, żeby zająć czymś popołudnie,
dzień, tydzień, akurat wtedy wypada coś tak ważnego, od czego zależą dalsze
losy świata i moje, mojej rodziny. I wiecie,
jak takie rzeczy wpływają na mnie destrukcyjne!!! Wkurwiona jestem przez resztę
dnia, czy popołudnia. No bo przecież raz na ruski rok, coś sobie zaplanuję, a
tu wszystkie moje pieczołowicie zaplanowane plany, szlag trafił. I jak żyć, ja
się pytam, panie prezydencie???
Jednak w tym roku postanowiłam się zmienić i moim sztandarowym
postanowieniem, którym żegnałam ubiegły rok było to, że w końcu się ustatkuję,
w sensie, uporządkuję. Zaprzyjaźnię się z systematycznością i konsekwencją,
dzięki czemu będę miała czyste sumienie i dom. No, jakby tu powiedzieć, mamy
już szósty stycznia, a moje przyjaciółki, konsekwencja i systematyczność, nadal
są na wakacjach, zołzy, beze mnie!!!
I tak dumając, rozważając moją kondycję zdrowia
psychicznego, współżycia społecznego, doszłam do wniosku, że nie będę niczego
planowała, bo i tak mi nic z tych planów nie wychodzi. Jedyne co mi z tego
planowania zostaje to zgaga i nadkwasota, a przede wszystkim przerażający
smutek. Ale taki smutek naprawdę, do tego rozżalenie i wściekłość.
A teraz sprawa najistotniejsza, gdzie w tym całym planowaniu
jest miejsce na spontaniczność, autentyzm, swobodę? Jak żyć naturalnie, bez
przymusu wiedząc, że nad głową wiszą sprawy, które musisz dziś zrealizować, bo,
jak nie to w tym cudnym, cholernie drogim planerze zostanie luka, której nie
zamrzesz różowym zakreślaczem. I co wtedy? Kłuje w oczy, jak cholera ta
spontaniczna popołudniowa drzemka czy lody z dzieckiem albo wizyta na placu zabaw.
Ja takim planowaniom mówię zdecydowane NIE!!!
Ok, zdradzę Wam pewien sekret, zaplanowane to ja lubię mieć
wyjazdy i wczasy, oraz porządek w dokumentach (czyli rachunkach, gwarancjach,
umowach) i to by było na tyle, jeśli chodzi o planowanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz