![]() |
fot. Anna Lewanda |
11. tydzień ciąży. Zaledwie tydzień wcześniej powiedziałam
rodzicom, poznali mojego chłopaka i ojca ich przyszłego wnuka bądź wnuczki.
Wszystko doskonale, brzuszek bardzo powoli nabierał kształtów, całe ciało
zmieniało się i chyba wszyscy, którzy wiedzieli, cieszyli się na myśl o naszym
dziecku.
Mężowaty nagrywa film w Mrągowie, ja z 10 – letnią
siostrzenicą spędzam czas w Warszawie. Środa, godzina 3. nad ranem: budzi mnie
ból. Głaszczę brzuch, myśląc o główce wymarzonego synka i powtarzam, jak bardzo
kocham.
Mantra strachu i ufności. Za kilka godzin wizyta u prowadzącego.
Kilka smsów o złym stanie do Mężowatego, niestety bez odpowiedzi aż do 7.
Zasypiam. Przed ósmą czuję, że jednak coś się dzieje: niesamowity ból w dole
brzucha ledwie pozwala mi wstać. Wlokę się bez sił do toalety, gdzie następnie
krwawię jak nigdy wcześniej. Przed oczami mroczki, w głowie szum. Wstaję,
trzymając się ściany, do której chłodu przytulam się chwilę później, kiedy nie
mam siły znów otworzyć drzwi, by wyjść. Żadnych pomysłów, co dalej: w moim
łóżku śpi małe dziecko, którego nie mogę przestraszyć.
W telefonie wystukuję
112. Szybko - z głową między kolanami - podaję imię, nazwisko i adres, bojąc
się, że stracę przytomność zanim uda się przekazać więcej.
- No, ale co..? - słyszę znudzony głos
dyspozytorki – Krwawi pani?
- Tak – powtarzam, przerażona – Bardzo. 11.
tydzień ciąży, poprzednia poroniona.
- Ale... jest pani sama w domu?
Tego już za wiele, denerwuję się, nagle nabierając sił.
- Jeśli to ma pomóc, mam w domu 10 – letnie
dziecko!
- Nooo... dobrze; łączę z pogotowiem.
Chwila radośnie irytującej melodyjki, podczas której myślę o
sensie istnienia numeru, który wybrałam. Raz jeszcze powtarzam: imię, nazwisko,
adres. 11. tydzień, mocne krwawienie, chyba zemdleję. Przyjmują i jadą.
Następne 17 minut i dzwonek do drzwi. Buziak dla małej i wychodzę, nie
informując jej, że zabiera mnie pogotowie.
Przed blokiem tłum gapiów, w karetce drzwi otwarte, podaję
dowód. Nie ruszamy, dopóki nie spiszą danych. Po starcie powoli mierzą mi
ciśnienie. Mówię, w którym szpitalu się leczę i podkreślam, że z pewnością jest
tam dzisiaj lekarz prowadzący moją ciążę. Procedury nakazują jechać do
najbliższego szpitala, choć wszyscy podejrzewają, że i tak nas tam dziś nie
przyjmą z powodu przepełnienia.
Godzina 8.30, na Bielanach korki. Stoimy. Dzwonię do
Mężowatego: proszę, by przyjechał najszybciej jak to możliwe. Pod pierwszym
szpitalem wysiadamy i sprawdzają się przewidywania. Wracamy, powtarzam
informację o szpitalu, w którym jest mój lekarz – bezskutecznie. Jeden z
ratowników wyjmuje telefon i dzwoni do szpitala I. Przy okazji ucina sobie
pogawędkę o urlopie Marka. Czuję, że krwawienie się wzmaga, brzuch boli coraz
bardziej. Kobieta, która ze mną jedzie z tyłu, pisze smsy lub gra na komórce;
nie patrzy w moją stronę. Dociera do mnie prawda. Płaczę.
Na miejscu szybko zajmują się mną położne i lekarz. Nie mam
wyników krwi: miałam odebrać przed wizytą, tłumaczę. Krzyczą, że powinnam
pojechać do lekarza prowadzącego; nie mam siły powtarzać, że o to prosiłam.
Krew jest wszędzie. W USG nie znajdują już mojego malca – kierują na zabieg.
Przed wyjściem wypiłam pół szlanki wody – najwcześniej zrobią go więc ok.
13.00. Dostaję poniżającą koszulę z odsłoniętym biustem i z krwią ściekającą po
nogach zostaję odwieziona na salę. Dzielę ją z kobietą również czekającą na
zabieg.
Zbliża się 10.00. Podłączają kroplówkę i pobierają krew do
badań na cito. 30 minut później położna zabiera mnie na kolejne USG,
które tym razem robi kobieta. Nie przedstawia się, mówi jedynie: „Proszę
zacisnąć pięści i włożyć pod pośladki”. Krew spływa z kozetki na podłogę. Mam
ją na rękach i nogach. Pani doktor kończy badanie, odwraca się ode mnie i siada
przy biurku.
- Pani pracująca czy studiująca? - pyta, nie
patrząc nawet w moją stronę.
- Pracuję – odpowiadam, nie bardzo wiedząc, co mam
dalej zrobić.
- W takim razie zwolnienie do piątku wypiszę.
Na tym koniec, wychodzi. Położna, z którą przyszłam, również
zniknęła. Nie dostaję nawet ręcznika do wytarcia brzucha z żelu. Krew mam na
dłoniach, nogach i pod nogami, w dole pleców koszula staje się czerwona. Stoję,
płacząc, do przyjścia salowej. Ta daje mi ręcznik i przynosi nową koszulę,
następnie odprowadza do sali, przytulając.
Ponownie kładę się do łóżka. Próbuję możliwie trzeźwo
informować Mężowatego o tym, co ma zrobić i co mi przywieźć. Dostaję ataku
paniki i strachu, tęsknię i płaczę. Przed 13.00 zjawia się salowa i zabiera nas
obie na zabieg. Czekam sama pod zabiegowym, tuż obok punktu pielęgniarek.
Niestety, dookoła mnie przechadzają się kobiety w wysokich ciążach, co tylko
potęguje smutek i uświadamia, że jeszcze nie teraz. Że przecież może nigdy...
Wśród pielęgniarek stoi także kolejna pani doktor,
wypełniając dokumenty pacjentek. Zaczynają plotkować. Omawiają różne
„przypadki”, nie przejmując się tym, kto i z jakiego powodu właśnie przy nich
płacze. Pani doktor nagle wybucha głośnym śmiechem.
- A wczoraj przyjechała taka z poronieniem. Jak
stanęła to się z niej dosłownie wszystko wylało! - opowiada gromkim głosem
rozbawiona – Dosłownie trysnęło z niej jak z zabijanej świni!
Przyglądam się strużce krwi
płynącej wzdłuż nogi fotela na podłogę. Jak z zabijanej świni.
Zabieg odbył się bezproblemowo. Zwyczajna, bardzo ludzka pani
anestezjolog i lekarz, poza tym jeszcze kilka osób dookoła. Odleciałam, czując
tylko lecącą krew i spokój, coraz większy i błogi spokój. Na chwilę.
Nie jest łatwo dojść do siebie. Niby oglądam film, niby
rozmawiam ze znajomymi, niby się śmieję. Niby – żyję, żyję na niby. Wystarczy
niewłaściwe słowo, znalezione skarpetki niemowlęce otrzymane przy pierwszej
wizycie czy dzień wcześniej kupione pudełko kwasu foliowego, sztuk 60. Będziesz
miała na dwa miesiące od razu. Do tej pory 5 luty miał być najszczęśliwszym
dniem w moim życiu, teraz pewnie spędzę go z butelką wina. Niedługo wrócę do
pracy. Wszystko wróci do normy.
Tymczasem wspominam swoją wizytę w szpitalu w 1. klasie
liceum. Podejrzenie zapalenia wyrostka szybko ustępuje miejsca ostremu
zapaleniu jajnika. Do „osiemnastki” kilka miesięcy, ląduję więc na oddziale
chirurgii dziecięcej, gdzie lekarzem – ginekologiem jest również kobieta.
Pierwszej miesiączki dostałam w 5. klasie, zdążyłam więc nabrać już trochę
pruderyjności kobiecej, której nikt w szpitalu tym nie umiał uszanować... choć
otaczały mnie kobiety. Pielęgniarka po prostu wywołuje mnie z sali, nie mówiąc
gdzie i po co idziemy. Nigdy nie wiem, czy za chwilę będę musiała obnażyć się
przed mężczyzną, kobietą czy stadem zbaraniałych studentów.
Kilkakrotnie w ciągu spędzonych tam 3 dni ląduję na kozetce u
pani doktor. Bez słowa wdziera się we mnie: ręką czy głowicą do badań USG. O
tym nie mówię rodzicom, zaciskam zęby i czekam na wypis. Mijają 3 lata, zanim
sama decyduje się na ponowną wizytę u ginekologa. Bo coś okropnie boli, bo nie
mogę chodzić i krwawię, wymiotuję i mdleję. Niedopatrzenie po tamtych dniach w
szpitalu, które przeszło w ostry stan zapalny, a następnie zakażenie.
Dojrzewało, żeby zaatakować, nieusunięte na czas... jakieś 3 lata wcześniej.
Z pewnością istnieją dobre i opiekuńcze panie doktor. Chcę w
to wierzyć i tylko takich życzę innym kobietom... a także sobie, w przyszłości.
Tymczasem apeluję: badajcie się. Zmieniajcie ginekologa tak często, jak tylko
będziecie potrzebować tego dla wygody psychicznej. Skarżcie się i dopytujcie,
nie dajcie zrobić z siebie śmiecia. Zasługujecie na to, żeby być traktowane
normalnie i z godnością. Jesteście wyjątkowe. Jesteście kobietami.
Kochani, serdecznie zapraszam do Karoliny, zajrzyjcie, koniecznie na:
***
Kochani, serdecznie zapraszam do Karoliny, zajrzyjcie, koniecznie na:
O rany...
OdpowiedzUsuńBardzo trudny temat, ale również ważny. Wciąż taka wielka znieczulica wokół nas, szczególnie w miejscach, w których powinnyśmy być traktowane z godnością.
OdpowiedzUsuńSmutny wpis, ale bardzo wazny i potrzebny. Nie tylko dlatego, ze mowi o poronieniu, ale i o traktowaniu pacjentow jak rzeczy, gorzej niz zwierzeta, o glupocie i bezdusznosci personelu szpitalnego
OdpowiedzUsuńmhhhm...
OdpowiedzUsuńdlatego takie teksty są potrzebne, by uświadomić kobietom, że trzeba o siebie zawalczyć
OdpowiedzUsuńja też kiedyś dawałam tak się traktować, bo wiesz, lekarz, ale teraz potrafię walczyć o siebie i swoje
OdpowiedzUsuńTekst potrzebny... Kiedyś, na początku blogowania, też napisałam podobny, ale go skasowałam, bo doszłam do wniosku, że może za mocny. Miałam problemy w obu ciążach, wiem, że z tą świnią to prawda... W drugiej groził mi przedwczesny poród, ale miałam to szczęście, że po szybkiej zmianie lekarza w pierwszej ciąży trafiłam na fantastyczną lekarkę, która otoczyła nas rewelacyjną opieką. Była jak przyjaciel, nie jak lekarz. Karolinie gratuluję tekstu. I odwagi też.
OdpowiedzUsuńza każdym razem, jak czytam takie wpisy, o zagrożonych ciążach, mam ciary i utwierdzam się w tym, że ja byłam cholerną szczęściarą, która wcześniej nie doceniała tego, ile miała szczęścia
OdpowiedzUsuń