Dokładnie 5 lat temu, 25 sierpnia 2009 roku, o godzinie 8:50 na świat przyszła Iga. Nie potrafię opisać emocji, które mi wtedy towarzyszyły. I bynajmniej nie były to uczucia zbliżone do szczęścia i bezgranicznej radości. Czułam strach, niepewność, lęk i wszystkie emocje związane z czymś, czego nie znam i nie mam nad tym żadnej kontroli.
Pamiętam taką sytuacje, totalnie żenującą, na porodówce, na
stole operacyjnym. (tak jestem wstrętną i leniwą babą i
urodziłam moje zdrowe dziecko przez CC, śmiem dodać, że karmiłam piersią
jedynie przez 3 miesiące. Aaaaaa…)
Sala, ja na stole, po znieczuleniu, głowa za parawanem.
Wokoło kilku lekarzy, cztery pielęgniarek, bardzo miła atmosfera. Przeuprzejmy anestezjolog, psiknął mi gdzieś w okolicach nogi:
- Czuje pani wodę?
- Czuję. – odpowiadam zgodnie z prawdą.
Po chwili podobna sytuacja. Nadal czuję. Leżę, czekam,
zupełnie ślepa, bo kazali wyjąć soczewki, a jestem tak ślepa, że widzę, tylko
jakieś przesuwające się postaci, nic konkretnego. Leżę i czekam, nie wiem na
co.
- Co pani czuje? – pyta anestezjolog.
- Lęk, strach, niepewność, jednocześnie szczęście,
bezgraniczną radość, wahanie, czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Ale jestem
szczęśliwa, tak chyba szczęśliwa…
- Pytałem. Czy czuje pani wodę.
- Nie, nie czuję.
- Tniemy – i czar prysł.
I zaczęło się, nie wiem ile trwało, teraz to nieważne, ale
jak położyli mi ją na piersi, takie małe, fioletowe, oślizgłe coś, to nie czułam
tego szczęścia, tej radości. Czułam NIC.
Później przyszedł strach, ale taki ogromny, obezwładniający strach. Nie dam rady. Nie poradzę sobie. A jak jej nie pokocham? Jak będę żyła ze świadomością, że nie dam rady, że nie przemogę się. Boże, jak ja potwornie się bałam. I widziałam, jak M. bierze ją na ręce, taki naturalny, swobodny, niewymuszony. A ja leżałam i patrzyłam. I dziś już nie wiem, czy trzęsłam się tak, bo się bałam, bo nie wiedziałam, co mnie czeka, bo umierałam ze strachu. Z zimna na pewno nie, sierpień, temperatura sięgała 30 stopni.
Najgorsza była pierwsza noc. Boże, jak ja się cieszyłam z
tej cesarki, że mi ją zabrali, że przynieśli, ja nakarmiłam i zabrali. Nie, nie
spałam. Milion myśli wypełniało mi głowę, każda biła się o laur pierwszeństwa.
Wszystkie dotyczące sytuacji, w której się znalazłam. Wszystkie o tym, że
brodzę w ciemności. Przecież nie powiem tego głośno, że się boję, że nie wiem,
co mnie czeka, że jestem, że będę najprawdopodobniej złą matką, że nie spełnię
pokładanych we mnie oczekiwań. Tylko jakich? Tysiące pytań, zero odpowiedzi.
Teraz już wiem, nie byłam jedyna, że wiele z nas tak ma.
Podstawowa zasada, chciałabym krzyknąć ja z dziś, do ja z przed 5 lat, nic na
siłę, wszystko przychodzi naturalnie, spokojnie, bez zbędnej spiny i
wymuszonego oczekiwania. Przyszedł taki dzień, dzień, w którym poczułam, że
chcę, że mogę, że umiem, że potrzebuję pomocy i nie wstydzę się o nią prosić.
I chyba najgłupszą z myśli było to, że jej nie pokocham.
Dziś się z tego śmieję, tak śmieję się, gdy patrzę na nią, taką kochaną,
zwariowaną, cudowną i moją (mówcie, co chcecie, że dziecko nie jest naszą
integralną własnością, że nie dla siebie je mamy, dla świata – ja mam ją,
dopóki mogę, dla siebie i nic tego nie zmieni!!!)
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
Usuń