Ambicja. To brzmi dumnie. Ambicja – to honor, duma, aspiracja,
dążenie, pragnienie, zapędy, godność. Ambicja – wyraz pełen patosu. <wspominałam już o tym na blogu (CZYTAJ)>
Ambitny może być przecież każdy. To podobno dobra cecha.
Prowadzi do marzeń albo przynajmniej próbuje. Ale bywa, że ambicja jest zła,
chora, zgubna, prowadzi do destrukcji.
Ambicja rodziców kontra ambicja dzieci. Temat rzeka, zgłasza
w dzisiejszych czasach, kiedy ilość zajęć pozalekcyjnych i dodatkowych określa
stosunek miłości rodzica do dziecka. Im mniej zajęć, tym gorszym jesteś
rodzicem. I tak zaczyna się ten wyścig szczurów, który sami narzucamy naszym
dzieciom. Boimy się go, obawiamy jego wpływu na psychikę małego człowieka, ale
jesteśmy świadomi tego, że jest nieunikniony. A dzięki nam, nasze dziecko
będzie miało zapewnione odpowiednie miejsce w szeregu. Tu chodzi przecież o
lepszy start.
Tak więc ambicja kształtowana jest u dzieci od małego,
towarzyszy rozwojowi woli, przejawia się jako silna tendencja do
samodzielności, odrębności. Już roczne dziecko ma poczucie wolności i swobody.
Ile razy słyszeliście od malucha: „Ja śam(a)”? Piękne, serce roście, jesteśmy
dumni, że mamy takie mądre dziecko. Wówczas do akcji wkraczamy my, czyli rodzice,
bo w głowie automatycznie zapala się czerwona lampka. Jak poradzić sobie z
dzieckiem, jak je wychować by było ambitne i pracowite, a nie zawzięte i dążące
do celu po trupach? By za nadto nie odstawało od reguły, ale by miało swoją
autonomię? Było indywidualistą, ale żyjącym w zgodzie z grupą?
Moja własna córka, gdy przegrywa, a jej samochód pojawi się
na mecie, jako drugi, ma w oczach mordercę. Jak, jak to możliwe, by ktoś ją
prześcignął? – zdaje się wołać całą sobą.
I tu zaczynają się schody! Co
powiedzieć dziecku, jak to ubrać w słowa, by lubiło rywalizację, chętnie brało
udział w zawodach czy konkursach, a porażka nie była gwoździem do przysłowiowej
trumny? Nie ma problemu, gdy dziecko przegrało, bo wtedy my rodzice, możemy
stanąć na wysokości zadania, wspiąć się na wyżyny kurtuazji i przerzucać się
komunikatami w stylu: „Było super, widziałem(-am), jak się starałeś. Pamiętaj,
następnym razem będzie lepiej!!! Najważniejsze, że próbowałeś, bo co nas nie
zabije, to nas wzmocni.” Czyli: wcale nie jesteś takim lewusem i łamagą, na
jakiego wyglądasz!
Ale co zrobić, jak taki
wynik jest szczytem możliwości dziecka? Co wówczas powiedzieć załamanemu
dzieciakowi: „daj sobie spokój, to nie twój sport”, „nie martw się, mama też
była kiepska z matmy”, „spoko, nobody’s prefekt”?
Poradniki radzą: mówić o
porażce w kontekście mocnych stron. Uwielbiam taki pseudonaukowy bełkot.
Oczywiście nie zapominając przy tym o mówieniu w 1 osobie liczby pojedynczej:
„widziałam, że się starałaś”, „wiem, co czujesz”, żeby dziecko czuło bliski
związek i odczuwało naszą empatię: „tak mi przykro, kochanie”. I nie
zapominajmy, lody czy ciastko na poprawę humoru, to tylko błędne koło, które
prowadzi do tego, że nasza pociecha najpierw smutki będzie zajadała słodyczami,
a później topiła w alkoholu.
Temat rzeka - tak jak piszesz. Znam chłopca, którego rodzice utwierdzają w tym, że ma być najlepszy, zawsze pierwszy itd. , no i cóż, chłopiec nie umie znosić porażek, wścieka się na przegrane, a chora ambicja rodziców i tak nie będzie zaspokojona. Przykre to :( Zatem musimy wypracować swoją własną drogę, "okiełznać" swoją ambicję, wsłuchać się w dziecko i postępować intuicyjnie.
OdpowiedzUsuńJestem zdania, że warto o porażce mówić, używając mocnych stron i motywować, zwłaszcza jeśli widzimy, że dziecku zależy, bo ciężka i wytrwała praca daje lepsze efekty niż niedopracowywany talent.
OdpowiedzUsuńPoza tym wszystko zależy od tego, jak ktoś do danej rywalizacji podchodzi, bo nie zawsze chodzi o zajęte miejsce, a o własny rezultat, o to że było się lepszym niż poprzednio. My z mężem (choć więcej mąż, bo wyrobiony w dłuższych dystansach) startujemy w różnych zawodach biegowych - satysfakcję daje nam już samo ukończenie biegu i pamiątkowy medal na szyi, czasem kolejna koszulka do kolekcji, ale największą - poprawa dotychczasowego rekordu na danej długości trasy. I nie ma znaczenia zajęte miejsce, choć sprawdza się zarówno klasyfikację ogólną, płci czy wiekową. Mąż pierwszy maraton ukończył w 5h (złoty medalista miał czas ponad 2 razy krótszy), oboje byliśmy dumni, że w ogóle go ukończył - ponad 42km to nie byle co. Niektórzy znajomi mówili, że czas słabiuteńki, miejsce słabiuteńkie, ale komentarze kończyły się w momencie pytania: "a jaki Ty miałeś/aś czas na maratonie?" bo okazywało się, że delikwent może się poszczycić co najwyżej maratonem filmowym. ;p
czyli ten stary "złoty środek", tylko jak go wypracować, by nie popaść ze skrajności w skrajność?
OdpowiedzUsuń