Uwielbiam soboty bez żadnych zobowiązań, projektów, korków czy maturzystów. Poranna kawa, prasówka, leniwe śniadanie. Postanowiłyśmy wykorzystać nieobecność M., który kolejny dzień lata po lesie, tapla w się w błocie i cieszy, jak dziecko.Pojechałyśmy szukać wiosny, jeden dzień poślizgu dziecku różnicy nie robi. W końcu matka (czyt. JA) dzień wcześniej spełniała swój obowiązek względem UE i realizowała projekt wśród wiejskiej dziatwy, taka z niej obywatelka, co szanse wyrównuje i aktywizuje.
Szukanie wiosny:
- Tak, możesz mi zrobić zdjęcie, pod warunkiem, że dasz mi nową gumę miętową, w tamtej zużył się smak.
- Wejdę do tego morza (stawik, bajorko, wielkości Igi pokoju), przecież tu nie ma wody, sama trawa, w dodatku, jakaś zdechła.
- Mamo, to jest Pani Wiosna? Jakaś smutna. Aha, dopiero się budzi, aha, jeszcze zębów nie umyła i dlatego taka nieświeża?
- Mogę wejść na ten mostek, a na ten kamień, a na ławkę mogę wskoczyć, mogę wbiec na tę górę, mogę poleżeć, mogę poskakać po płotku, a wejść na drzewo, a skoczyć z kamieni?
- O Jezusie kochany, chyba się zmęczyłam.
Ufff... Kontynuujemy sobotnie przedpołudnie, udajemy się na wyprawę w celu znalezienia płaskiej, plastikowej, jednocentymetrowej listewki. Odwiedziłyśmy wszystkie możliwe sklepy - listewki brak. M. nie ma, on wiedziałby skąd ją wziąć, ale lata po lesie i gardzi łącznością telefoniczną. Co mam robić? Korzystam, więc z licznych znajomości M. z różnymi, podejrzanymi typami:
- Cześć, jestem żoną M. - mówię do bliżej nieokreślonego człowieka, który z twarzy podobny jest zupełnie do nikogo, a barwy klubu z Podlasia wywołują u mnie delikatny dreszcz przerażenia. Ale kojarzę tego człowieka, z tego, że M. skądś go kojarzy... Dodać należy, że cała sytuacja ma miejsce w bliżej nieokreślonej piwnicy. - Potrzebuję płaskiej, plastikowej, jednocentymetrowej listewki.
- Jaki wymiar? - żadnej kurtuazyjnej gadki, od razu przechodzimy do konkretów. Podaję, cała sytuacja sprawia, że czuję wciąż narastającą konsternację, zaczynam rozglądać się po bokach. W pół ogolona głowa też, nasila się zdenerwowanie.
- Stań na czatach!!! - Żołądek podchodzi mi do gardła.
Wybiegam więc na zewnątrz i zaczynam "stać na czatach", nie bardzo wiem, jak to się robi, więc wyglądam co najmniej dziwnie. Wracam:
- Kolego - wczuwam się - ale po co mam tam stać, mam kogoś wypatrywać?
- Niski i gruby - padła odpowiedź.
Wybiegam, niskich i grubych w okolicy widzę czterech, ale nie ta narodowość. Kurwacka, myślę sobie, jestem kryminalistką, a to miała być tylko płaska, plastikowa, jednocentymetrowa listewka. O Boże, a jak mnie zamkną? Co z dzieckiem, przecież M. lata po lesie? Matko kochana, dziecko w samochodzie, mam nadzieję, że nie patrzy albo nie rozumie powagi sytuacji, zajęta sobą.
Niepewnie wychyla się pól ogolona głowa, kiwa na mnie, więc ja też kiwam: OK z kciukiem do góry i pełnym uśmiechem, w którym pokazałam całe swoje uzębienie, chyba niezbyt profesjonalnie.
- Ile jestem winna? - pytam, chyba z grzeczności, zważywszy na sytuację.
- Na piwo.
Dałam i odjechałam z bijącym sercem. I sprawdziła się reguła, że w Polsce nic nie załatwisz za 5 zł, ale za piwo, wszystko!!! Nic to, Baśka, nic to, że podałam, na bank z nerwów, inny niż potrzebowałam wymiar. Ale wróci M. i skróci, bo już na pewno nie pojadę do pół ogolonej głowy, prosząc o skrócenie. Moje skołatane nerwy i nadszarpnięta psychika, nie wytrzymałyby już takiego stresu!!!
Dla relaksu i uspokojenia postanowiłam umyć okna, którym poświęciłam 4h i wszystkie paznokcie.
padłam , biję pokłon.
OdpowiedzUsuń